Teoria wojny sprawiedliwej – i to się nie zmienia od pokoleń – pozostaje najlepiej dopracowaną podstawą mądrej etyki militarnej. Ciekawe jednak, że część myślicieli chrześcijańskich, a nawet liderów religijnych, próbuje to myślenie odrzucić. Ta analiza jest próbą pokazania dwóch takich „rewizji” – bardzo nacjonalistycznej i bardzo pacyfistycznej, dokonanych przez papieża Franciszka i patriarchę Cyryla.
Utożsamienie własnej państwowości, czy tym bardziej własnego systemu politycznego, z „obozem Boga”, „państwem Bożym”, „ostatnim obrońcą wartości” niesie także pokusę określenia własnych działań politycznych – nawet gdy nie są one moralne – mianem „świętej wojny”. To jest zresztą droga, którą poszedł patriarcha Cyryl, zwierzchnik Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a jego myślenie jest najlepszym dowodem na to, dokąd prowadzi pokusa utożsamienia własnej strony z siłą Boga. Rosja – z tej perspektywy – nie prowadzi przecież wojny, bo ona – co w innym swoim kazaniu podkreślał Cyryl – nigdy nie prowadziła i nadal nie prowadzi wojen. „My z nikim nie chcemy walczyć. Rosja nigdy nikogo nie napadała”. To zadziwiające, że tak wielkie i silne państwo nigdy nikogo nie napadało, ono „tylko broniło swoich granic”, mówił patriarcha Cyryl. „Rosja nikomu nie życzy zła, nie chce nikomu nic zabierać i nikogo okupować, nie chce z nikogo wysysać dóbr, jak robi to większość bogatych i silnych krajów świata, które ekonomicznie okupują kraje słabe i bezradne”, uzupełniał w innym kazaniu. Co zatem robi Rosja według Cyryla? Ona się w sposób uprawniony i konieczny broni, a wszystko, co się dzieje w Ukrainie, jest właśnie obroną. Rosja ma prawo to robić, więc to robi, a ktokolwiek myśli inaczej, ten zdradza ojczyznę i wiarę. „Niech Bóg sprawi, by nasze duchowe siły nie zmniejszały się, aby nie było w nas lęków, poczucia niepewności co do naszego rozwoju historycznego. Wszystko, co się obecnie dzieje, dzieje się poprawnie, chociaż nasza droga nie jest łatwa. Mam na myśli nie tylko to, co wewnątrz kraju, ale też to, co dzieje się na naszych granicach i poza nimi. Wszystko to wymaga bardzo silnej spójności od naszego narodu, konsolidacji wszystkich sił”, mówił patriarcha na spotkaniu z wysłannikiem prezydenta do Południowego Okręgu Federalnego. Jednym słowem między Rosją a światem toczy się swego rodzaju „święta wojna”, w której to Rosja stoi po właściwej stronie i nikt nie może mieć co do tego wątpliwości.
Z tej perspektywy nie zaskakują słowa od tygodni kierowane do rosyjskich żołnierzy. „Wszyscy kłaniamy się nisko przed wami”, mówił do nich patriarcha podczas wizyty w szpitalu wojskowym rosyjskiego MON. „Widzimy, jak nasi młodzi bronią teraz Rosji na polu bitwy. Nasi księża, którzy opiekują się żołnierzami, opowiadają mi o niesamowitych przykładach odwagi, poświęcenia, umiejętności oddania życia za przyjaciela. To nie wynika z wysokich zarobków, ani z zachęt ze strony przełożonych, ani z chęci awansu, ale z wewnętrznego poczucia moralnego ukształtowanego przez wiarę prawosławną”. Na końcu tej drogi jest zaś uznanie, że służba wojskowa, uczestnictwo w „specjalnej operacji militarnej” jest aktem duchowym, że prowadzi ku zbawieniu. A tezę tę patriarcha Cyryl wygłosił wprost: „Jednocześnie Cerkiew uznaje, że jeśli ktoś wiedziony poczuciem obowiązku, wypełni swoją przysięgę i pozostanie wierny wezwaniu, a potem zginie, wypełniając obowiązek służby wojskowej, to on bez wątpienia podejmuje działanie będące ofiarą z życia za innych. I dlatego wierzymy, że ta ofiara zmywa z niego wszystkie grzechy, które popełnił”.
Ta idea nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem oraz z myśleniem konserwatywnym. Żadna wojna nigdy nie jest święta. Teoria wojny sprawiedliwej stanowi jedynie intelektualne i moralne usprawiedliwienie koniecznej obrony, ale nie zawiera w sobie ani mistyki, ani apologii wojny jako takiej. Wojna zawsze jest złem, a teoria wojny sprawiedliwej wskazuje jedynie winnych owego zła. Jeśli jednak się uzna, że jakaś siła polityczna, partia lub naród pozostaje nośnikiem świętych wartości, podczas gdy innym się tego odmawia, to logiczne staje się uznanie prowadzonych przez tę stronę wojen za „święte”. Ryzyko dotyczy nie tylko putinowskiej Rosji, ale i innych państw, narodów czy instytucji.
Świetnie pokazuje to Michael Walzer, który zasady Pawła Włodkowica, odnosi nie tylko do islamskiego dżihadu (dziś zapewne odniósłby do dżihadu prawosławnego), ale również do niektórych świętych wojen świeckich. „Istnieją bowiem argumenty świeckie, które w sposób ścisły odpowiadają twierdzeniu, że dobrze jest nawracać niewiernych. Rozważmy zatem następujący przypadek analogiczny do wojen krzyżackich toczonych w XV wieku. Włodkowic twierdzi, że piętnastowieczni Krzyżacy nie mogli w sposób sprawiedliwy rządzić plemionami pogańskimi zamieszkującymi obszary wschodniej Europy, ponieważ mieszkańcy tych ziem nie wyrazili zgody na ich rządy. Jest jednak mało prawdopodobne, by ludzie ci kiedykolwiek wyrażali zgodę na rządy swoich pogańskich wodzów i królów. Wyobraźmy sobie więc, że ziemie wschodnie zostają zaatakowane przez Zakon Rycerzy Demokratycznych, występujących w obronie prawa naturalnego, zgodnie z którym legalna władza może być oparta wyłącznie o jej uprzednią akceptację przez rządzonych, oraz obiecujących, że jeśli wygrają rozpoczętą przez siebie wojnę, zorganizują wolne wybory. Ich celem nie jest nawracanie pokonanych, ale zmiana systemu władzy; nie są wyznawcami jedynej prawdziwej religii, a raczej rzecznikami jedynej moralnie uzasadnionej teorii polityki. Jeśli chcecie historycznych przykładów tego rodzaju zdarzeń, pomyślcie o Armii Czerwonej, zmierzającej w kierunku Warszawy w 1920 roku, aby zaprowadzić w Polsce komunizm, bądź też o armii amerykańskiej, maszerującej na Bagdad w 2003 roku, aby wprowadzić w Iraku system demokratyczny”. A oto druga teza tego artykułu: „wojny tego rodzaju, podobnie jak wojny piętnastowiecznych Krzyżaków, są wojnami niesprawiedliwymi i są nimi z powodów w sposób znaczący analogicznych do tych, które przedstawia Paweł Włodkowic”, pisze Walzer. Podkreśla on dalej, że nawet najsłuszniejsza teoria polityki – tak jak w czasach Włodkowica słuszna koncepcja religijna – „nie uprawnia tych, którzy ją poznali, do rządzenia światem, czy też do ustanawiania wszędzie jedynego słusznego systemu politycznego”. „Natura ludzka niesie ze sobą dające się racjonalnie uzasadnić prawo do kształtowania społeczeństw i wspólnot politycznych na wiele różnych sposobów oraz do życia w pokoju w ich obrębie. Nieobecność w takich krajach jakiejkolwiek znaczącej opozycji, czy też ognisk buntu lub rewolucji, powinniśmy traktować jako wystarczającą oznakę przyzwolenia ich mieszkańców na sprawowane nad nimi rządy, a przynajmniej jako znak swoistego kulturowego «dopasowania» tych społeczeństw do własnych systemów politycznych – równoznaczny z zakazem interwencji z zewnątrz”.
Nie wolno o tym zapominać, gdy poważnie myśli się o polityce. Wojna sprawiedliwa nie może się zmieniać w wojnę świętą, a utożsamienie swojej strony ze stroną Boga rodzi poważne konsekwencje, kiedy cel zaczyna uświęcać środki, a przekonanie o własnej racji uniemożliwia zrozumienie racji innych. Cyryl jest, co do tego nie ma wątpliwości, doskonałym przykładem takiego myślenia, ale takie same założenie możemy odnaleźć w politycznym myśleniu polskiej (czy amerykańskiej) polityki. Jeśli tylko jedna ze stron jest nośnikiem wartości, to druga wcześniej czy później przekształci się w sferę zła, zwolennika „państwa szatana”, reprezentanta „cywilizacji śmierci”, co może prowadzić nie tylko do „świętej wojny” przeciwko niej, ale i do uznania, że w tej walce cel uświęca środki. A wszystko zaczyna się od absolutyzacji naszych własnych poglądów.
A teraz przejdźmy do myślenia Franciszka. Nie ulega wątpliwości, że w ostatnich latach w wypowiedziach papieża Franciszka wielokrotnie wracała ostra krytyka teorii wojny sprawiedliwej. „Wojny są zawsze niesprawiedliwe” – mówił papież w czasie spotkania z patriarchą Cyrylem. „Kiedyś, nawet w naszych Kościołach, mówiło się o świętej wojnie lub wojnie sprawiedliwej. Dziś nie możemy tak mówić. Rozwinęła się chrześcijańska świadomość znaczenia pokoju” – uzupełniał. A w ostatnich dniach te słowa wybrzmiały jeszcze mocniej. „Dość! Zatrzymajcie się! Niech zamilknie broń! Pracujmy poważnie na rzecz pokoju!” – apelował papież. Wszystko to razem pozwala z całym spokojem sformułować tezę, że Franciszek zdecydował się odrzucić teorię wojny sprawiedliwej.
Dlaczego? Odpowiedzi trzeba szukać w dokumencie podsumowującym nauczanie papieskie w kwestiach społecznych, czyli we Fratelli tutti. „Tak łatwo wybrać wojnę, posługując się wszelkiego rodzaju wymówkami, pozornie humanitarnymi, obronnymi lub prewencyjnymi, uciekając się także do manipulacji informacją. Faktycznie, w ostatnich dekadach wszystkie wojny były rzekomo «usprawiedliwione». Katechizm Kościoła Katolickiego mówi o możliwości uprawnionej obrony przy użyciu siły zbrojnej, co oznacza wykazanie, że istnieją pewne «ścisłe warunki uprawnienia moralnego». Łatwo jest jednak popaść w zbyt szeroką interpretację tego możliwego prawa. Próbuje się w ten sposób usprawiedliwić także ataki «prewencyjne» lub działania wojenne, które łatwo pociągają za sobą «poważniejsze zło i zamęt, niż zło, które należy usunąć». Chodzi o to, że od czasu rozwoju broni jądrowej, chemicznej i biologicznej, a także ogromnych i coraz większych możliwości, jakie dają nowe technologie, wojnie dano niemożliwą do skontrolowania moc niszczycielską, która uderza w wielu niewinnych cywilów. Doprawdy «ludzkość nigdy nie miała tyle władzy nad sobą samą i nie ma gwarancji, że dobrze ją wykorzysta». Nie możemy już zatem myśleć o wojnie jako o rozwiązaniu, ponieważ ryzyko prawdopodobnie zawsze przeważy nad przypisywaną jej hipotetyczną użytecznością. W obliczu tej sytuacji, bardzo trudno jest dziś utrzymać racjonalne kryteria, które wypracowano w poprzednich wiekach, by mówić o możliwości «wojny sprawiedliwej». Nigdy więcej wojny!” – pisał papież w encyklice Fratelli tutti.
Co wynika z tych słów? Odpowiedź jest prosta. Papieski sprzeciw wobec koncepcji wojny sprawiedliwej wynika z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze z nadużywania tego terminu w ostatnich dziesięcioleciach, a po drugie z łatwości eskalacji wojny. Zacznijmy od powodu pierwszego. W tej kwestii trudno się z Franciszkiem nie zgodzić. Wojna w Iraku także była przedstawiana jako wojna prewencyjna i sprawiedliwa, choć – gdyby chcieć jednoznacznie traktować normy moralne – to zdecydowanie by taką nie była. Zmieniający się charakter wojny, a także trudności związane z potwierdzeniem informacji używanych przez polityków dla usprawiedliwienia wojny, może rzeczywiście budzić obawy przed nadużywaniem tej kategorii. Jednak z faktu, że jakąś kategorię można nadużywać, że można ją nadinterpretować, wcale nie wynika, że odrzucić należy jej jednoznacznie określone, i precyzyjnie ujęte używanie. Wojna na Ukrainie jest zaś – i to jest tutaj kluczowe – absolutnie klasycznym przykładem wojny obronnej przez bezprawną agresją. Nie sposób więc uznać, że w tym kontekście termin „wojna sprawiedliwa” mógł zostać nadużyty.
Drugi argument Franciszka jest bardziej złożony. Papież ostrzega, że wojna w czasach obecnych łatwo może wymknąć się spod kontroli i uderzyć z ogromną siłą w cywilów. To także argument, który może i powinien być traktowany poważnie. Jest faktem, że od czasów II wojny światowej ataki na cywilów są istotnym elementem prowadzenia działań wojennych. Fundamentalne rozróżnienie między żołnierzami a cywilami nie jest już tak istotne. Rozwój technik wojskowych sprawia zaś, że istnieje pokusa przejścia od wojny ograniczonej do totalnej. Równowaga sił dotycząca broni masowego rażenia sprawia jednak, że żadna ze stron nie może jej użyć bez ryzyka, że spotka się z analogiczną odpowiedzią. Ryzyko w myśleniu polityków czy wojskowych jest więc niezmiernie wysokie. Czy to oznacza, że wojna ograniczona nie może wymknąć się spod kontroli? Czy nie może pojawić się szaleniec, który może jej użyć? Nie da się tego wykluczyć, ale założenie tego z góry sprawia, że w sytuacji realnej wojny sprawiedliwej ofierze agresji odbiera się kategorię moralną, która czyni jej działania nie tylko moralnie dopuszczalnymi, ale wręcz koniecznymi.
Z tych powodów, moim zdaniem, choć argumenty papieskie są ważkie i znaczące, to nie należy całkowicie odrzucać kategorii wojny sprawiedliwej, która – akurat w odniesieniu do tej wojny – jest dopasowana idealnie.
Jeśli jednak nawet ktoś uznaje argumentację Franciszka, to nie powinien ignorować innych słów zawartych w tym samym papieskim dokumencie. Papież we Fratelli tutti nie tylko używa aprobatywnie określenia „wojna sprawiedliwa”, ale i wskazuje dlaczego istnieje nie tylko prawo, ale i obowiązek obrony własnej w sytuacji zagrożenia. „Jesteśmy wezwani, aby miłować każdego, bez wyjątku, ale miłować prześladowcę, nie oznacza przyzwolenia, aby nadal takim pozostawał czy żeby myślał, że to, co czyni, jest dopuszczalne. Przeciwnie, kochać go właściwie, to starać się na różne sposoby, by zaniechał ciemiężenia; to odebrać mu tę władzę, której nie potrafi używać, i która go oszpeca jako człowieka. Przebaczanie nie oznacza pozwalania na dalsze pogwałcanie godności własnej i innych, ani na to, by przestępca nadal wyrządzał krzywdę. Ten, kto doznaje niesprawiedliwości, musi zdecydowanie bronić swoich praw i praw swojej rodziny, właśnie dlatego, że musi strzec tej godności, która została im dana, godności, którą miłuje Bóg. Jeśli przestępca wyrządził krzywdę mnie lub drogiej mi osobie, nikt nie zabrania mi domagać się sprawiedliwości i zatroszczyć się, aby ten ciemiężyciel – lub ktokolwiek inny – nie skrzywdził mnie ponownie, ani nie uczynił tej samej krzywdy innym” – podkreślał papież.
Co to oznacza? W największym skrócie, że wyprowadzona jednymi drzwiami teoria wojny sprawiedliwiej, powraca u Franciszka innymi drzwiami. I nic w tej sprawie się nie zmienia.