Hejt – to temat, który znam z życiowej praktyki. Nienawistne wpisy, życzenia śmierci, czy słowa, których nikt lub niemal nikt z pewnością nie wypowiedziałby w twarz są w internecie czymś absolutnie oczywistym i powszechnie spotykanym.
Wystąpienie to zacznę więc od słów, które – dosłownie kilkanaście godzin temu – otrzymałem od pewnego mojego znajomego. To poważny profesor, w przeszłości także urzędnik państwowy, autor książek. A jednak w przestrzeni wirtualnej puszczają mu granice. „Głupcze. Kolejne przygłupawe indywiduum które będzie latać dwoma samolotami jak sikorski: na jednym pokładzie ja na drugim moje ego. Przeczytaj kolego dekalog, może się czegoś nauczysz. Pan głupiec i kretyn, który wejdzie do każdej stacji żeby obrzygać kościół w każdej sytuacji, kiedy mu tylko dają możliwość nie zasługuje na cień szacunku. Tylko prawda jest ciekawa i jej trzeba dociekac i tego się będę trzymał. Nigdy nie skłamię w trudnych nawet sprawach które znam i będę uczciwy. Ale gardzę dyżurnymi pajacami którzy komentują rzeczy o których nie mają pojęcia. Pycha, głupota, świniowatość. To jest Pan terlikowski dziś. Zwykła menda, której ręki już więcej nie podam. Niech pan nie odzywa się więcej do mnie i nie nadużywa naszej znajomości która jest zamknięta. Jak pan ośmieli się kiedyś publicznie spotkaniu zwrócić się do mnie na „Ty”, to wyprę się znajomości z Panem a jak pan będzie napierał wyślę sekundantów. Świnia taka jak pan pewnie nie złapie o ci chodzi ale to już kiedyś moja sprawa. Jest internet. Więc kończymy naszą znajomość. Żegnam pana. Jakoś bez poczucia straty. Ty świnio!” – napisał ten człowiek, z którym – co może nie jest specjalnie istotne – ale od lat nie mam żadnego kontaktu. Takich i podobnych listów, wiadomości, maili każdy, kto funkcjonuje w przestrzeni publicznej, otrzymuje wiele. Ich stylistyka i retoryka jest zazwyczaj identyczna, zmienia się, co prawda powód, a także strona, z której listy pochodzą. Oba główne plemiona (a także wiele pobocznych) są jednak w kwestii hejtu siebie warte, co jako symetrysta mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić.
Skąd się to bierze? Dlaczego kulturalni, wykształceni ludzie są zdolni do takich sformułowań? Odpowiedzi trzeba szukać w kilku elementach kształtujących naszą debatę. Pierwszą z nich pozostaje fakt, że funkcjonujemy obecnie w ściśle określonych plemionach politycznych, a także bańkach internetowych, które budują w nas wrażenie, że jedynie nasze poglądy są powszechne. Algorytm eliminuje wszystko, co odmienne, i stąd także bierze się nasza złość, gdy nagle okazuje się, że ktoś – ten jeszcze przez nas dostrzegany – bo pochodzący z tej samej bańki, myśli odmiennie. Emocje generowane są jednak także dlatego, że w naszą debatę wdarł się bardzo głęboko moralizm, który sprawia, że odmienne od naszych poglądy nie są już wartościowane z perspektywy teoriopoznawczej (prawda – fałsz), ale moralnej (dobro – zło, kłamstwo – prawda). Ten, kto myśli od nas odmiennie nie jest już uznawany za człowieka w błędzie (o możliwości, że po prostu przyjmuje odmienną perspektywę w ogóle nie ma mowy), on jest kłamcą i do tego niemoralnym. Z kimś, kto się myli można dyskutować, ale gdy ten ktoś kłamie i jest moralnie zły, to wówczas jakikolwiek dialog zostaje wykluczony.
Ten proces wykluczania wzmocniony zostaje przez fakt, że żyjemy obecnie w powszechnej kulturze ofiary. Każdy chce nią być i każdy niemal się nią czuje, co wzmocnione jest przez przekonanie, że ofiara może więcej, i co więcej, że sam fakt bycia ofiarą przekłada się na posiadanie racji. Efekt? Tam, gdzie jest ofiara musi być też oprawca, a to prowadzi do utożsamianie odmiennego zdania, odmiennej perspektywy, odmiennego podejścia z prześladowaniem. Jesteś przeciwko „małżeństwom jednopłciowym” – to w istocie oznacza, że jesteś homofobem. Ale w drugą stronę działa to identycznie: krytykujesz biskupów za brak reakcji na pedofilię w Kościele, to znaczy, że atakujesz Kościół i uczestniczysz w jego niszczeniu. Argumenty, analiza nie mają tu znaczenia, liczy się odruch „bycia ofiarą”.
Plemiona, zjednoczone poczuciem bycia ofiarą prowadzą – w swoim najgłębszym przekonaniu – wojnę (często świętą) przeciwko tym innym. Wojna zaś nieuchronnie prowadzi do depersonalizacji przeciwnika. On przestaje mieć cechy ludzkie, staje się gnidą, wszą, kimś, kogo trzeba zniszczyć. Ten zaś kto walczy nie jest uznawany (przez swoją stronę) za hejtera, ale za wojownika czy bohatera. Ten proces zaostrza fakt, że wojownicy odmiennych stron wzajemnie się nakręcają, a ich ataki utwierdzają stronę przeciwną w przekonaniu, że jest ona niszczona, atakowana, prześladowana. Model biznesowy mediów społecznościowych, którego celem jest utrzymanie ludzi jak najdłużej w odpowiednim natężeniu emocjonalnym, tak by nie opuszczali oni medium jeszcze wzmacnia ten proces, a jako że media tradycyjne przejmują ten sam styl działania, to i w przestrzeni bardziej klasycznej widzimy dokładnie te same zjawiska.
Wszystkie te zjawiska, na głębszym poziomie, związane są z rewolucją komunikacyjną jaka zachodzi od mniej więcej półwiecza. Giovani Sartori podsumowuje ją krótko: homo videns zastąpił homo sapiens. Kultura obrazu zbudowana jest na emocji, i to właśnie ona zastępuje obecnie kulturę słowa, która oparta jest na racji i argumentacji. To także sprzyja niszczeniu debaty.
Jakie są skutki tych zjawisk? Zacznijmy od skutków psychologicznych. Tu każdy może i powinien dokonać wglądu w samego siebie. Z jednej strony rodzi to w nas często potwora, który nie jest w stanie kontrolować własnej nienawiści i w mediach społecznościowych przekształca się w hejtera, a z drugiej świadomość, jak hejt w sieci głęboko wpływa na nasze życie psychiczne (a jeszcze bardziej na życie naszych dzieci). Epidemia samobójstw nastolatków związana jest z pewnością z tym właśnie problemem.
Istotne znaczenie ma jednak ten proces także dla debaty społecznej. W istocie prowadzi to do głębokiej infantylizacji sporu i debaty, pogłębia i tak głębokie podziały, co skutkuje w istocie zanikiem autentycznej debaty i polityki jako roztropnej troski o dobro wspólne. W jej miejsce pojawia się nieustanna groźba apokalipsy, która ma pojawić się, gdy tylko wybory wygra ktoś inny, niż ta opcja, z którą się aktualnie utożsamiamy. W świecie apokalipsy rozmowa z przeciwnikiem nie jest zaś w żaden sposób możliwa, a jego samego trzeba zdecydowanie zwalczać.
A najtrudniejsze w tej analizie jest to, że w zasadzie nie bardzo widać możliwość opuszczenia tego zaklętego koła. Owszem Unia Europejska próbuje ograniczać wpływ i kontrolować media społecznościowe, ale jednocześnie trudno się spodziewać, by politycy sami zrezygnowali z narzędzi, które pozwalają im skutecznie kontrolować opinię publiczną. Jeśli zaś dodać do tego pojawiające się wraz ze sztuczną inteligencją i deep fake wyzwania, to raczej będzie gorzej, niż lepiej.